Kiedyś prosiłam kilka dni pod rząd, żeby myć porządnie toalety, bo śmierdzi w całym domu. Do codziennego sprzątania wyznaczane są osoby dyżurne. Jeden, drugi, trzeci dzień, grzecznie, że może by tak dwa razy dziennie, porządnie, chlorem. Sama pokazałam, jak to należy robić. W reszcie, w czasie obiadu nie wytrzymałam zapachów z ubikacji. Odegrałam scenę przy użyciu słów powszechnie uznawanych za nieprzyzwoite i dodatkowo zrzuciłam cały obiad ze stołu. Poszło kilka talerzy. Zrobiła się cisza, a potem odezwał się jeden z mieszkańców: “Tego nam właśnie było potrzeba.” Zdębiałam. Odpowiedziałam: kimże jesteście, że trzeba aż w ten sposób przekonać was do mycia po sobie toalet? Zresztą minęło już kilka lat i wieść o konieczności mycia ubikacji przekazywana jest z ust do ust. Nie śmierdzi.
Była u nas rodzina Czeczenów. Matka z trójką dzieci. Z niewiadomych powodów pozostali mieszkańcy obrali ich sobie za cel złośliwości. Dzieci nie mogły zrobić kroku, wytykano im, ze jedzą za dużo, ubliżano. Były to spokojne, miłe dzieciaki. Żadne prośby i tłumaczenia nie pomagały. Wreszcie miara się przebrała. Na zebraniu użyłam całej swojej wiedzy na temat słów alternatywnych, a darłam się tak, że sufit skakał. Dokuczanie przycichło. Jedni zrozumieli, inni zwyczajnie zaczęli się bać.
Podobne sytuacje zdarzają się często. Grzecznie powtarzane prośby o zrobienie, lub też nierobienie czegoś są bez skutku. Dopiero podniesienie głosu, niecodzienne zachowanie, w tym podkreślenie wagi sytuacji mocnymi słowami powoduje reakcję.
Łatwiej jest czasem pozbyć się kłopotliwego człowieka niż szarpać się, żeby zrozumiał co jest dobre dla niego.